Obserwatorzy

2012-09-23

mój pomysł na


Podsłuchałem rano, jak się Państwo naradzali do wyjazdu do lasu na grzyby. Ucieszyłem się ogromnie, bo bardzo lubię tam jeździć. Na grzyby to pewno zabiorą koszyki. Postanowiłem w jednym z nich dyskretnie się schować.

2012-08-29

Bałtyk 2012

  


Bałtyk 2012

 Operacja Bałtyk 2012

 

Zestawienie podstawowe Operacji

 

IV edycja Operacji Bałtyk anno domini 2012 zakończyła się jakiś czas temu, ale jeszcze mam w uszach szum morskich fal, a w niektórych mniejszych i większych zakamarkach ciągle znajduję jeszcze plażowy piasek. Wspólnie ze Szczypiorem w czasie 13 dni przejechaliśmy rowerami 550 kilometrów. Zrobiliśmy 841 zdjęć aparatem podstawowym oraz 78 telefonem Nokii. Do wszystkich baz operacji dowiózł nas Smok, który łącznie w pasie nadmorskim przebrnął 223,8 km. Podróż z Łodzi do Darłowa wyniosła 457,8 km. i odbyła się w wielkim skwarze i upale. W okolicy Lejkowa spotkałem się z jakimś debilem, który urwał sobie lusterko i porysował nadkole. Kosztowało mnie to 250 zyli i 6 punktów. Jezdnia wąziuteńka – żeby się minąć trzeba zjechać na pobocze. Różnica poziomu między asfaltem a piachem pobocza to nawet 20 centymetrów. Koleś tak szybko zaiwaniał, że moje usunięcie się na pobocze przyniosło tylko częściowe rozwiązanie problemu mijania. No trudno, nie miałem żadnych szans, a debil miał fory przed policją, bo po jego stronie rosły drzewa i nie mógł zjechać z jezdni. Taki to już los mój marny, więc dostałem mandat karny. Powrót z operacji rozłożyliśmy na raty. Pierwszy etap z Władysławowa do Gręblina to 113,1 km. Tu przespaliśmy i następnego dnia ruszyliśmy dalej: 315,7 km przez Lipno i Włocławek.

Darłówku morze powitało nas jednak nieprzyjaźnie. Zachmurzyło się, wiatr wiał od lądu, a fale stały się słabiuteńkie. Nie wróżyło to niczego dobrego. Spoceni po całym upalnym dniu skorzystaliśmy jednakowoż z dobrodziejstwa morskiej wody i zaliczyliśmy kąpiel. Z plaży wygoniły nas wielkie czarne chmurska, które w krótkim czasie zakryły całe niebo nad Darłówkiem. Przejechaliśmy do bazy w Darłowie w deszczu, który padał przez całą noc i kolejny dzień. Rozzłościło mnie to bardzo, bo nie można było wyruszyć na planowaną wycieczkę do Łaz i Mielna (obie te miejscowości zostały więc wyłączone w tej edycji operacji).

Dzień kolejny to 30 lipca 2012. Niezdecydowanie wyszło słońce zza chmur. Wyruszyliśmy rowerami do Jarosławca. Zakładałem pojechać może nawet i do Ustki, bo jest niezaliczony odcinek nadmorski: Jarosławiec - Wicko - Ustka. No niestety nadal jest tam wojna, wstęp zabroniony i wszystko ściśle tajne. Przy „betonce” za Jarosławcem w stronę Wicia stworzył się swoisty obóz caravaningu – bardzo nam się spodobało i na kolejna noc dołączyliśmy ze Smokiem. Plusem tego miejsca jest bliskość morza. Poszliśmy na zachód słońca, ale niestety żarówka schowała się za chmury.

31 lipca 2012 po słonecznym poranku, kawie i śniadaniu, poszliśmy plażą do Wicia i z powrotem. Uwielbiam taki spacer brzegiem morza: gołe stopy, mokry piach i regularne uderzenia morskiej fali. Wspaniale! Przejechaliśmy autem do Ustki w rejon stacji Orlenu. Stąd rowerami do Poddąbia przez Orzechowo, do którego z Ustki jedzie się znośnie, choć przy samej Ustce sporo piachu i koła niejednokrotnie grzęzną. Od Orzechowa do Poddąbia udaliśmy się czerwonym szlakiem pieszym. Tuż za ujściem małej rzeczki do morza jest strome podejście na wzgórze. Zbyt strome, abym samodzielnie wszedł nań z rowerem. Szczypior jest szybszy i zwinniejszy. Wchodzi najpierw ze swoim, a potem pomaga mi wtargać mojego bicykla. Zaczynamy jazdę, ale nie wiem czy właśnie słowo „jazda” jest tu najwłaściwsze. Bardzo strome liczne podjazdy i zjazdy powodują, że przerzutką ustawiam zębatki na 1/1 no ewentualnie 1/2. Przeciskamy się na plażę, by poplażować, wykąpać się i zjeść kolejny pasztet. Wracamy na szlak i po kolejnych zaliczonych pagórkach lądujemy w Poddąbiu, gdzie „Pod Sosnami” zamawiamy solę z frytkami i surówką z czerwonej kapusty. Rybka malutka, frytki przetłuszczone, a surówka skisła, więc kelnerka podała nam pomidora przekrojonego na cztery z informacją, że jeżeli nie akceptujemy takiej zmiany, to nie będziemy płacić. Niepowodzenie tego obiadu rekompensuje nam Klaja Cafee. Pani Adriana przyjmuje zamówienie specjalne na bitą śmietanę z rodzynkami i polewą czekoladową. Zjadam wielki puchar tej słodyczy i przypominają mi się stare dobre czasy, kiedy to konsumowałem bitą śmietanę w ogromnych ilościach. Szczypior zjada gofra z bananami i bitą śmietaną. Odpoczywamy chwilę i wyruszamy w drogę do Ustki (przez Wytowno i Przewłokę). W Wytownie odpoczywamy na skrzyżowaniu ścieżek rowerowych Ustka – Rowy i Wytowno – Poddąbie. Jest tu ławeczka i stolik, więc zatrzymujemy się na chwilę. Podoba nam się bardzo, więc postanawiamy przyjechać na noc ze Smokiem. Wracamy do Ustki. Próbuję znaleźć coś, żeby może jakoś prowizorycznie naprawić Smokowi amortyzator, który po raz kolejny puścił się uchwytu… Jedziemy do Wytowna, gdzie jemy kolację, a później zaliczamy burzę, po której deszcz leje do rana.

Pierwszego sierpnia 2012 rano po opadach deszczu pozostały wielkie liczne kałuże, mokra trawa i woda w koleinach. Ławeczka i stolik też są mokre, ale robię kawę i siadam jak biały człowiek. Słońce wznosi się coraz wyżej i przyjemnie ogrzewa świat. Wstaje Szczypior i robimy śniadanie. Przejeżdżamy Smokiem do Objazdy. Pod kościołem na parkingu naprawiamy uchwyt amortyzatora. Zostawiamy auto w gospodarstwie naprzeciwko i rowerami jedziemy do Rowów przez Bałamątek. Stąd przez Dębinę do Poddąbia. Znowu jedziemy szlakiem pieszym, który idzie samym klifem wzdłuż brzegu morza. Czasami jest bardzo niebezpiecznie, korzeniowo, spadziście, błotniście i piaszczyście. Po lewej stronie druty kolczaste na wysokich słupach betonowych. To pozostałości po jakiejś jednostce wojskowej. Nawet mieliśmy tam zajrzeć, ale zwyciężył piękny widok z klifu na Bałtyk. Ktoś zrobił ławeczkę. Siadamy i podziwiamy wszech ogromną przestrzeń morskiej otchłani. Kilkadziesiąt metrów pod nami plaża, a niej nieliczni ludzie. W końcu lądujemy w Poddąbiu i znowu zaliczamy Pod Sosnami – tym razem danie mięsne i obsłudze udaje się nie dać ciała. W Klaja Cafee znowu bita śmietana, ale mniejsza porcja, bo ta wczorajsza była nieco przesadzona. Szczypiorek zjada lody z bananami i bitą śmietaną. Ruszamy dalej. Na końcu Poddąbia przed samym lasem prawie zderzam się z innym rowerzystą. Nie zawodzi szczęście i spryt. Do kraksy nie doszło! Do Objazdy wracamy przez Wytowno (znów nasz stolik i ławeczka), Machowinko, Bałamątek (to część rowerostrady Ustka – Rowy pt. szlak zwiniętych torów). Przemieszczamy się Smokiem do Smołdzina. Tu urządzamy bazę w cieniu brzóz na tyłach stacji benzynowej (przed samym wejściem na Rowokół).

Kolejny dzień to 2 sierpnia 2012, czwartek i nareszcie jest ciepło, a nawet gorąco. Po śniadaniu jedziemy łąkami do Rowów, a stąd R10 do Czołpina i Smołdzińskiego Lasu. Cały szlak podmokły i błotnisty. Momentami nie można jechać i trzeba omijać drogę lasem prowadząc rower. Ostatni odcinek przed Czołpinem niemożliwy do pokonania nawet pieszo – powodem jest bardzo wysoka woda. Ponoć to skutek ostatnich opadów deszczu, którego było tu sporo. W Smołdzińskim Lesie znajdujemy sklep, w którym działa klima. Ochładzamy się. Kupuję wodę mineralną z szafy chłodniczej a Szczypiorek jakiś sok gazowany. Udaje mi się przekonać sklepową, żeby nalała mi do pustego bidonu trochę wody z kiszonych ogórków. Warunkiem jest dokonanie przeze mnie zakupu kilku ogórków. Ledwo je zjadam i popijam słoną kwaśną wodą ogórkową. Jedziemy nad morze. Skwar, a na plaży kołchoz. Jedyny plus kołchozu – według Szczypiorka – jest taki, że można zaczepić oko na laskach, które masowo leżą na ręcznikach i kocach, łażą po plaży i wodzie, skrywając swe wdzięki jedynie za bikini. Głód wypędza nas z plaży i jedziemy na obiad do Karczmy „U Dargoscha” w Klukach. Opiekę nad nami przejmuje Bydgoszczanka – zamawiam ziemniaki, jajo sadzone i ogórki kiszone, a Szczypior – kaszę gryczaną z sosem z wołowiny z ogórkiem kiszonym. Tego dnia ogórek kiszony dominuje w naszym menu i mam go trochę powyżej kokardy. Wracamy do Smołdzina. Silny wiatr wieje nam prosto w twarz, co nie ułatwia przemieszczania się. Trasę dzienną kończymy ze wskazaniem na liczniku rowerowym 59,9km – i to mobilizuje, żeby jeszcze objechać stację benzynową dookoła. Wówczas na liczniku pojawia się 60,04 km i to jest już wynik do zaakceptowania. Nabieramy wody do baniaków i przejeżdżamy do lasu w pobliże miejscowości Żelazo, gdzie nad małym jeziorkiem w środku lasu urządzamy kolejną bazę. Szczypior rozkulbacza wędkę i do późnych godzin wieczornych łowi ryby. Udaje mu się złowić całkiem sporego szczupaka.

Kolejny dzień to Łeba. GPS próbuje nas prowadzić brzegiem jeziora Gardno, ale jest tak wielkie grzęskie błoto, że wyłączamy drogi gruntowe i przemieszczamy się asfaltem, co powoduje, że Smok już się tak bardzo nie ubłoci. W Łebie zaliczamy Polomarket, auto stawiamy na parkingu na Orlenie i jedziemy rowerami do Stilo. Potem Słajszewo, Ciekocino, Sasino, Ulinia, Sarbsk, Szczenurze, Nowęcin i do Łeby. Łącznie mamy dziś tylko 53,27km bo oczywiście w wycieczce przeszkodził nam deszcz, który przeczekaliśmy w budce parkingowca na parkingu samochodowym przed lasem za Ulinią. W Łebie też powitały nas duże krople. Zanim zasiedliśmy do obiadku, odwiedziliśmy jeszcze aptekę Łebską, a z bankomatu WBK podjąłem kolejną kasę na dalszy ciąg operacji. Przejeżdżamy do Sasina, gdzie bazę urządzamy koło leśniczówki na wyznaczonym miejscu postoju pojazdów.

Sasino w sobotę, 04 sierpnia 2012 roku budzi nas niemrawym słońcem. Pod lipą na ławce leśnej połączonej ze stołem piję sobie kawę z mlekiem. Jest bardzo wcześnie. Godzina 6:45. Szczypior jeszcze dogorywa, a ja rozkładam ręczniki i płachtę rowerową, by wysychały w promieniach słońca. Jemy śniadanie, rozkulbaczamy rowery i naprzód do Lubiatowa i Białogóry. Zjeżdżamy nad brzeg morza w rejon Stilo, skąd dalej czerwonym szlakiem nadmorskim jedziemy wzdłuż brzegu podziwiając bezkres wody Bałtyku. Miejscami przeszkadzają nam w wycieczce ślady końskich kopyt i końskie łajno. Te pierwsze bardzo poryły szlak i nie daje się jechać, a te drugie działają jak miny przeciwpiechotne – lepiej w nie nie wjechać, bo smród i wstyd może być wielki. W Białogórze znowu leje, ale na szczęście ciut wcześniej skryliśmy się w barze gyrosowym. Jest pora obiadu, więc zamawiam gyrosa z frytkami i surówką, a Szczypior bierze to samo tyle że w bułce. Nawet nienajgorsze, choć przyprawy do gyrosa mocno przyoszczędzono, zastępując ją ziarenkiem smaku. Trochę przestaje padać, a nawet zaczyna świecić słońce. Ruszamy dalej. W Słuchowie dopada nas wielka ulewa i tylko budka PKS może nas uratować. Gdy już się wypadało wracamy do bazy w Sasinie. Mijamy po drodze wielki zakład wytwórczy marchewki i pietruszki Agro North. Jest popołudnie, wyszło słońce. Bierzemy rowery i jedziemy na plażę do Stilo. Plażujemy do wieczora, gramy w piłkę i znowu do Sasina. Dziś mamy na wskaźniku 62,46km. Pełnia szczęścia!

Odargowo staje się miejscem naszej bazy na dwa kolejne dni. Docieramy tu w niedzielę, 5 sierpnia 2012. Rowerami jedziemy do ujścia Piaśnicy w Dębkach. Tu się zatrzymujemy i poszukujemy śladów po byłej granicy polsko – niemieckiej (istniała między I a II wojną światową). Niestety nie udaje nam się nic znaleźć, choć mamy kopie map topograficznych w tamtego okresu. Zostawiamy to miejsce i jedziemy dalej w stronę Białogóry. Wchodzimy na plażę. Tutaj ewidentnie rządzą naturyści. Mnóstwo roznegliżowanych facetów i kobiet – wszyscy w zaawansowanym wieku. To właśnie jest ciekawe, że nie rozbierają się ludzie młodzi. Może gdyby kostium plażowy zdjęła jakaś atrakcyjna dwudziestka to i byłoby na co popatrzeć, ale tu w większości same dojrzałe kobiety i nieco starsi od nich panowie. Widok przykry i czasami aż nieprzyjemny. Bez dalszych komentarzy! Dojeżdżamy do Białogóry i tam jedziemy na plażę. Od zachodu nadciągają czarne chmury – jesteśmy pewni, że zaraz lunie. Profilaktycznie skulbaczamy się i pędzimy do centrum Białogóry. Zasiadamy w Smażalni Ryb, bo jeszcze są wolne stoliki. Zamawiamy solę i frytki. Zaczyna padać deszcz. Mamy super ubaw – obserwujemy, jak plażowicze w popłochu próbują uciec i nie zmoknąć. Długo siedzimy w rybiarni, by przez Słuchowo, Wierzchucin i Żarnowiec wrócić do Odargowa. Dziś tylko 32,4km. W Odargowie jak zawsze ślicznie zachodzi słoneczko. Sprawia to złudną nadzieję, że jutro będzie piękna pogoda.

W ubiegłym roku odkryliśmy ścieżkę rowerową na trasie dawnej linii kolejowej do Krokowej. Kolejny dzień – 6 sierpnia 2012, poniedziałek – poświęciliśmy na przejechanie większej jej części z Krokowej do Łebcza, a potem do Władysławowa. Plażowanie w Chałupach. Obiad w barze „Pod Sosną” we Władysławowie (jak dotąd na I miejscu w naszym rankingu nadmorskich lokali gastronomicznych – nawet przed Naleśnikarnią z Kołobrzegu). Głównym celem jazdy do Władysławowa był zakup robaków do planowanej na jutro rybiozy na Piaśnicy. Szczypiorek szykował się na ten dzień już dawna. Po obiadku pomalutku w drogę powrotną wyruszyliśmy przez Cetniewo, a tuż za nim zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko. Od strony morza bardzo szybko podążały chmury czarne jak bezgwiezdna noc. W kierunku przeciwnym niezmiernie szybko przemieszczały się chmury białe jak mleko. Wkrótce miały się spotkać ze sobą. Powstało jakieś dziwne ciśnienie i zaczął wiać bardzo silny wiatr – tak silny, że ledwo utrzymywaliśmy się na rowerach. Nie było gdzie się schować. Z drzew przydrożnych masowo zaczęły spadać gałęzie. Bałem się, żeby któraś nie wylądowała któremuś z nas na grzbiecie. Można było spróbować schować się w zakładzie Oetker’a (tuż obok drogi), ale nie zdecydowaliśmy się na to. Mocno pedałowaliśmy, było z górki a wichura lekko popychała nas od tyłu. W Łebczu wjechaliśmy na ścieżkę rowerową. Nagle zaczęły padać wielkie krople deszczu, zagrzmiało z prawej, a następnie w lewej strony. Zaczęliśmy jeszcze mocniej kręcić pedałami. Szczypiorowi udało się nawet przerzucić 3/7 – ja jechałem tak od dawna. W końcu zjechaliśmy w Sławoszyno pod wiatę autobusową. Ręcznikami wytarliśmy mokre głowy i twarze. Przeklikałem licznik rowerowy – osiągnęliśmy prędkość maksymalną 78,8km/h. Dobrze, że w obszarze zabudowanym nie było fotoradaru – na pewno byłby kolejny mandat i kilka punktów. Kolejny deszcz w Krokowej, ale już nie taki straszny. Przeczekaliśmy w sklepie spożywczym przy rondzie. Potem w dalszej drodze do Odargowa zaobserwowaliśmy piękną podkowę tęczy. To pierwsza część IV edycji Operacji Bałtyk 2012. Kolejny dzień poświęciliśmy łowieniu ryb w Piaśnicy, by w środę 8 sierpnia 2012 zająć się Półwyspem Helskim.

Po całodziennym łowieniu ryb w Piaśnicy – nota bene z opłakanym efektem zerowym – przejechaliśmy 07 sierpnia 2012 do Władysławowa w rejon Statoilu. Tym samym rozpoczynamy II część tegorocznej Operacji Bałtyk – Półwysep Helski. Tu jest extra. Odkrywamy, że Biedronka obok czynna jest przez całą dobę, a więc tani shopping jak najbardziej możliwy. Do morza niedaleko, podobnie jak do ścieżki rowerowej: w prawo do Trójmiasta, w lewo do Helu. Pięć metrów od nas tory kolejowe zapewne bardzo urokliwej trasy Władysławowo - Hel. Idziemy na wieczorny spacer na plażę – kolejny raz nadzieję, że słońce utopi się w morzu. Niestety nadchodzą wielkie gęste chmury i słońce kryje się za nimi.

Dzień 08-08-2012 wstał słonecznie i w miarę ciepło. Gotuję wodę na kawę. Zjadamy śniadanie. Dziś planujemy pojechać z Władysławowa do Helu, a później po jakimś plażowaniu odbyć trasę powrotną. Szczypiorek nie bierze plecaka, nie zabieramy też piłki – wszystko musi się zmieścić do mojego kuferka. Bidony pełne, zapasowe dętki przytroczone do mojego roweru, linka holownicza wzięta, wszystko gotowe, więc o 8:45 wjeżdżamy na ścieżkę rowerową w kierunku Helu. Pogoda ładna, świeci słoneczko, wieje dość silny zachodni wiatr, co ułatwia nam jazdę. Robimy krótki postój za Juratą przy jakieś ławeczce niedaleko bramy wjazdowej do Helskiej Rezydencji Prezydenta RP, by po chwili pędzić dalej do Helu. Cel osiągamy chwile po 10:30. Dystans przejechany: 33,63km. w czasie 1 godzina 34 minuty i 57 sekund, prędkość maksymalna 33,8kmh, a prędkość średnia dla tego dystansu: 21,0kmh. Gdy przejeżdżaliśmy przez Chałupy i dalej w stronę Kuźnicy co rusz atakowały nas chmary jakiś dziwnych latających muszek. Szkoda, że wybraliśmy się bez okularów, bo trzeba było bardzo mrużyć oczy. W helskim Polomarkecie robimy bieżące zakupy na drugie śniadanie. Z bankomatu Euronetu wypłacamy trochę kasy na dalsze szaleństwa. Przejeżdżamy na skwerek z obeliskiem i tablicą pamiątkową Kaszuba Jana Myślisza (1895 – 1975) i konsumujemy kanapki z wędliną i pomidorem, na deser mamy Affenkartoffeln czyli po polsku banany. Opuszczamy Hel i gdy tylko jest pierwsza możliwość dotarcia do morza, jedziemy na plażę. Przejeżdżamy obok Muzeum Obrony Wybrzeża i dalej przez las aż do starych fortyfikacji z płyt betonowych. Wchodzimy na plażę, obowiązkowa kąpiel i potem plażowanie. Morze nieco się cofnęło, pozostawiając swoiste jeziorko na plaży. Robimy przekop, żeby szybciej napływała nowa morska woda. Nasza zabawa nie trwa jednak długo, bo zaczyna się bardzo chmurzyć. W obawie, że nas zmoczy deszcz skulbaczamy się i jedziemy do Jastarni. Już popołudniu, więc może obiad. Coś mży, ale jakoś jedziemy. Znajdujemy naleśnikarnię. Zatrzymujemy się i jemy naleśniki: ja z pieczarkami i bekonem, a Szczypior na słodko z czekoladą i nadzieniem nugatowym. Pełna cywilizacja – nawet można zapłacić kartą! Ocena naleśników dostateczna i nie ma się nijak do kołobrzeskich. Szczypior dojada jeszcze zapiekanką i jedziemy za Jastarnię na plażę. Pogoda znośna, choć już nie tak ciepło. Po kolejnym plażowaniu kierujemy się w stronę bazy we Władysławowie. Na ścieżce rowerowej spory ruch, wiatr w oczy, ale nic to – i tak wszystkich wyprzedzamy. Przed Kuźnicą osiągamy pod wiatr prędkość maksymalną trasy powrotnej 35,8kmh. Powrót to dystans 38,94km, ale prędkość średnia spadła już do 15,1kmh. Tego dnia pokonaliśmy cały Półwysep Helski (tam i z powrotem) przejeżdżając łącznie 72,57km – największa dzienna ilość przejechanych kilometrów podczas wszystkich edycji Operacji Bałtyk. Dotychczas było to 67,05km z dnia 05-08-2011 na trasie Jastarnia – Władysławowo i z powrotem.

Czwartek 09 sierpnia 2012 wita nas deszczem. Wprawdzie robię sobie poranną kawę, ale nie da się pić przy otwartych drzwiach po kropi. Szczypior jest czujny i potrafi przewidzieć, że nie ma sensu wstawać – leży do 12:00 na wyrku i pozostaje w letargu. Gdy się w końcu przejaśnia, jedziemy do Karwii. Za Władysławowem droga z kostki kamiennej – bardzo ślisko, więc jedziemy poboczem. Przejeżdżające obok auta tworzą straszliwy hałas. Co rusz jakiś samochód wjeżdża w kałużę i chlapie wodą. Raz za razem udaje nam się uciec. W Jastrzębiej Górze jemy lody & gofry. Na plaży w Karwii przy ujściu rzeki wchodzimy na plażę. Wieje bardzo silny, nieprzyjemny wiatr. Robimy tylko kilka zdjęć i idziemy podziwiać dzikiego kaczora, który nurkuje po ryby. Silny wiatr ułatwia nam jazdę w drodze powrotnej do Władysławowa. Dziś tylko 35,92km. Obiadek jemy Pod Sosną. Wieczorem na pieszo na plażę i maszerujemy daleko aż do Chałupy II. Wracamy lasem wzdłuż torów kolejowych, bo na plaży bardzo zimno.

10 sierpnia 2012 poświęcamy się Juracie. Zaraz za nią skręcamy w lewo i przedostajemy się na brzeg morza. Pokonujemy teren byłej jednostki wojskowej, a wielkie betowe płyty prowadzą nas do samej plaży. Tu pewnie w latach polskiej permanentnej wojny mogło być miejsce do trenowania desantu. Dziś morze wzburzone, fale wysokie i silnie wieje. Bierzemy kąpiel w zimnej wodzie Bałtyku i w osłoniętym od wiatru padole gramy w piłkę. Szczypior serwuje tak zmyślnie, że przypadkowy starszy pan dostaje prosto w głowę. Na szczęście to też rowerzysta i ma kask na głowie. W drodze powrotnej Szczypior łapie drugą gumę i musimy się zatrzymać na wymianę dętki. Później deszcz chce nas koniecznie zmoczyć, ale chowamy się pod parasolami jakiejś pijalni piwa w Jastarni. Dojeżdżamy do Władysławowa, jemy obiad „Pod Sosną” – pierś z kurczaka, frytki i surówki po 13 zł za porcję. Żegnamy się z morzem i wyruszamy w drogę powrotną. Pierwotnie mamy dojechać tylko do Celbowa, ale tutaj tylko tankujemy i dalej jedziemy aż do Gręblina, gdzie śpimy przez zimną noc.

2012-07-16

Autostrada A2

Długo oczekiwana przez całe pokolenia Polaków wreszcie jest! Wprawdzie dookoła cała infrastruktura leży, ale jest! Nie ma parkingów i stacji benzynowych, ale jest! Początkowo można rozpędzić się aż do maksymalnie dozwolonej prędkości 140 kmh, później niestety tylko 70 kmh, ale jest! Autostrada A2! Od Warszawy do Strykowa i dalej przez Poznań, Berlin aż na Europy kraniec zachodni. Już kapitaliści snuli poważne plany jej budowy, ale niestety przeszkodził im Hitler. Komuniści też widzieli ją na mapach jako niezbędną nitkę do połączenia Warszawy z Berlinem – stolicą socjalistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nic z tego. Przez 60 lat udało się wyciosać tylko kilkadziesiąt kilometrów od Konina do Wrześni. No to po transformacji budowali i budowali. W grudniu 2011 można było jechać od Nowego Tomyśla do granicy germańskiej. Teraz, ostatnio, przy okazji przygotowań do zakończonego już EURO (Ewidentna Utrata Rzeczywistego Optymizmu) 2012, przez pięć lat udało się wyrzeźbić ostatnie 100 kilometrów (super szybki pośpiech: 20 kilometrów rocznie! Uff!) i to dzięki pomocy Chińczyków, Irlandczyków, Unii Europejskiej, UEFA i wielu polskich jakże silnie zaangażowanych polskich przedsiębiorstw budowlanych. Niektóre nawet padły w wyniku tego zaangażowania, albo zgłaszają tendencję upadłościową. To wszystko jednak nic. Chwała Panu, że autostrada jest! Ale cóż z tego, skoro tak bardzo trudno z niej skorzystać. Głównym powodem jest brak w Warszawie jakichkolwiek znaków drogowych, które wskazywałyby kierowcom, jak jechać, żeby na nią wjechać. Za mostem Grota jest wprawdzie info, że ”A2 już otwarta”, ale co z tego skoro i tak nie wiadomo, czy jechać „ósemką” na Wrocław, czy też może starą „dwójką” na Poznań? Na pewnym odcinku drogi te idą razem, ale potem rozgałęziają się. Jeden błąd i jest się w czarnej…. (żeby nie powiedzieć wprost) dziurze. Ułomny w tym przypadku GPS nie chce prowadzić na Stryków po autostradzie, bo nie ma jej na mapie. Popełniłem błąd, skręciłem w lewo, czy też w prawo (nieważne) i dojechałem do Centrum Warszawy. Ustawiłem GPS na Konotopę – słynny poniekąd koniec zagrożonego odcinka A2, gdy jeszcze była w budowie. Po jakimś czasie znalazłem się pod autostradą, po kilku kilometrach przejechałem nad nią, ale wjechać się nie dało, bo wjazdy zamknięte (chyba nieskończone, w budowie, nie odebrane – niepotrzebne skreślić!). Tak mną pokręciło, że aż dojechałem do bramy słynnej fabryki w Ursusie. Ciekawe, czy jeszcze dziergają tam traktory? Wróciłem do Warszawy i na Włochach wjechałem na starą „dwójkę” na Poznań, która później rozgałęziła się na A2 na Łódź. O dziwo był tam drogowskaz na Lizbonę (jakieś 3000 km.)? Na wysokości Skierniewic na ograniczeniu 70kmh ledwo uniknąłem wpadki na laserze policyjnym. Szczęśliwie wyprzedził mnie właśnie jakiś pirat z Poznania, więc jego wzięli na ruszt, a ja „mknąłem” dalej do ukochanej Łodzi. Od węzła Stryków do granic miasta jeden ciurek, kawalkada samochodów poruszająca się z prędkością 40kmh. Dobiło mnie to. Cały czas jednak mam nadzieję (głupi jestem, że ją mam), że w końcu kiedyś będzie dobrze. Amen!